„Star Trek” – tę nazwę znają wszyscy. Seriale, filmy, animacje, komiksy, gry komputerowe. Nie jest to może najbardziej dochodowa franczyza na świecie. „Harry Potter” zarobił więcej. „Gwiezdne wojny” też. Początek należał jednak do „Star Treka”. Z produkcji z pod znaku fikcyjnego napędu warp można się z śmiać, można z niej kpić. Nie można jednak odmówić jej jednego: pomnikowego wpływu na popkulturę. Zupełnie unikalnego. Dobrych kilka lat temu wydawało się, że nowe produkcje już nie powstaną. Oglądalność poleciała na łeb, na szyję, tymczasem J.J. Abrams zrobił udany reboot, a następnie wytwórnia Paramount zaczęła produkować kolejne seriale, przeznaczone do streamingu. W tym tygodniu ukazała się kolejny odsłona serii a zarazem dość szczególna: „Star Trek: Picard”. Serial ten będzie ekranowym pożegnaniem aktorów, którzy tworzyli ikoniczną serię „Star Trek -The Next Generation”. O ile pierwsze dwa sezony były delikatnie rzecz ujmując „średnie”. Trzeci zapowiada się nieco inaczej. Ale hola, hole…. gdzie dokument? Widziałem ich kilka. Jedne lepsze, inne takie sobie. Niektóre można uznać za uzupełnienie fanowskiego świata o extrasy z aktorami, inne jak „Trek Nation” są próbą pokazania odniesień społecznych i wpływu na kulturę. Tym razem wygrzebałem cały serial. Przez przeszło 50 lat sporo się działo, można śmiało nakręcić serial o serialu, cały cykl. Tylko po co? Kompletna opowieść potrzebna jest widzowi, który nie sięga swoją pamięcią do czasów Władysława Gomułki, Leonida Breżniewa i Lindona Johsona, kiedy to widzowie po raz pierwszy zobaczyli, jak „Enterprise” wchodzi w nadświetlną. Jakoś trzeba mu wytłumaczyć, jak doszło do tego, że jeden film serii zyskał kilka nominacji do Oscara (Star Trek IV, Voyage Home – 1987) a kolejny otrzymuje Złotą Malinę (Star Trek V, Final Frontier – 1989), aby następny ponownie był nominowany do Oscara (Star Trek VI, Undiscovered Country, 1991). Bez sensu, prawda? Twórcy serialu „Centerl seat: 55 years of Star Trek” próbują widzowi pokazać jak tworzono filmy i seriale. Szukają odpowiedzi na pytanie, co jest źródłem sukcesu i kto jest ojcem albo matką porażki.
Dowiedz się więcej: Prime Video: „THe Center Seat: 55 lat Star Trek”Ponieważ na rynku funkcjonuje już sporo dokumentów o historii „Star Treka”. w których wypowiadają się głównie odtwórcy głównych ról, tutaj jest trochę inaczej. Historia serii opowiadana jest przede wszystkim przez „zaplecze”, choć dość szczególne. Są producenci, scenarzyści a także historycy. Aktorzy oczywiście też, choć przez lata w serialach grało mnóstwo osób. Dlatego też dokument eksponuje np. Nicolasa Mayera, reżysera najbardziej kasowych wydań serii i jedenego z najbardziej zaangażowany zwolenników ciągłego podtrzymywania franczyzy. Pojawiają się aktorzy, którzy grali role gościnne lub drugoplanowe. Jest choćby Whopi Goldberg. Twórcom nie chodziło o to, aby wnieść coś nowego czy odkrywczego. Nie ma tam filozofii, górnolotnego paplania o tym, jak zmieniliśmy świat, jak powinien on wyglądać. To serial o tym, jak Paramount produkował kolejne wcielenia pomysłów Gene’a Rodenberry’ego. Jak na nich zarabiał, albo tracił. Opowieść przy okazji pokazuje, jak zmieniała się technologia produkcji filmów i seriali. Kiedy James T. Kirk po raz pierwszy poleciał w kosmos, telewizor wyświetlał 300 linii i z reguły był czarno-biały. Kiedy żegnał się z widzami, robił to na srebrnym ekranie, w salach z dźwiękiem Dolby Digital. Jego następca zaczynał od kolorowej telewizji i jakości kasety VHS, skończy zaś w rozdzielczości 4K, z Dolby Vision i HDR. Dlaczego to jest ważne? Ano dlatego, że niskobudżetowy serial z lat 60-tych nadrabiał pomysłowością scenariusza. Wymyślano nieistniejące technologie, aby kręcić taniej. Tak do całej serii trafiła teleportacja. Jest fizycznie niemożliwa, w przeciwieństwie do napędu nadświetlnego. Teleportacja była tańsza w produkcji niż lądowanie statku na planecie. W kolejnych seriach scenarzyści kombinowali z fantazyjnym sprzętem, aż takie sprzęty powstały (np. tablet). Robiono to dlatego, aby podtrzymać wrażenie, że wnętrza są jakby nie z tej epoki. Dzisiaj wszystko robią za nas komputery, show runnerzy mogą sobie wymyśleć co chcą i to robią. Niestety czasami efekty specjalne przeważają nad grą sceniczną aktorów i jakością samego scenariusza. Żeby się tego dowiedzieć, trzeba obejrzeć ten 11-odcinkowy serial w całości. Jego twórcy nie kryją tego, że nie wszystko wyszło. Podchodzą do tego z humorem, dlatego całość ogląda się na luzie. Głosu narratorowi użycza Gates McFadden, która w serialu „Star Trek – The Next Gneration” grała rolę dr Beverly Crusher. Ona rónież pożegan się z widzami w trzecin sezonie „Star Trek – Picard”.
Na koniec dorzucę osobistą impresję. Dlaczego cały serial jest wart uwagi. Mało tego, zwykle kolejne sezony różnych jego wydań były ponadczasowe. Właściwie bardzo trudno jest to wyjaśnić komuś, kto nie obejrzał wszystkich odcinków, dlaczego tak własnie jest. Gene Rodenberry nie bał się poprawności politycznej i starał się za pomocą języka literatury s-f pokazać aktualne problemy. Aktualne dla lat 60-tych, 70-tych etc. Mimo przedwczesnej śmierci zostawił na tyle silny przekaz, że następcy byli w stanie kontynuować zapoczątkowaną przez niego formę wyrazu. Oczywiście udało się to bardzo różnie. Wytwórnia filmowa zainteresowana była wysoką oglądalnością i zyskami, mimo tego udało się w kolejnych produkcjach utrzymać fason. Nie wszystkie tematy trafiły w gusta widzów. Gadanie o „bogu” zwykle kończyło się marnie. Natomiast tematy związane z klimatem, wymieraniem gatunków okazały się strzałem w dziesiątkę. Tak było z filmem „Star Trek IV – Voyage home”. Był to sukces wizerunkowy serii, kiedy załoga „Enterprise” trafiła na okładki gazet. Dla mnie jest to szczególnie ważne, ponieważ był to pierwszy film jaki obejrzałem w kinie. Takich udanych tematów było więcej. Kiedy jednak scenarzyści wzięli się za bieżącą politykę w serialu „Star Trek – Enterprise”, niemal zaorali całą franczyzę. Oglądalność sięgnęła dna. No trudno. Trzeba było zrobić reboot. Wziął się za to J.J. Abrams. Udanie. Film dostał Oscara. Wprawdzie nie za coś ważnego, ale była to pierwsza statuetka całej serii, co dowodzi tego, że produkcje były ważne dla widzów.
Oprócz niesamowitych pomysłów producentów, którymi inspirował się nawet sam Steve Jobs, jest coś jeszcze. Można się zastanawiać ile traka jest w iPadzie, Iphonie, Apple Watchu czy FaceTime, ale muzyka skomponowana dla serii stała się standardem w s-f. Jej głównym twórcą był nieżyjący już Jerry Goldsmith, jeden z najbardziej wziętych kompozytorów Hollywood obok Johna Williamsa, Klausa Zimmera czy Howarda Shora. Warto posłuchać zwłaszcza muzyki stworzonej do pierwszego filmu „Star Trek – Motion Picture” z 1979 roku. Przykład poniżej:
Na koniec jeszcze jedna rzecz, a pro po „Star Treka”. Od czego zacząła się franczyza? Od listów. W 1976 roku fani serialu z Kirkiem i SPockiem wysłali do prezydenta Geralda FOrda tysiące listów, aby pierwszy z nowo powstałych promów kosmicznych nazwać „Enterprise”. Prezydent się zgodził i polecił NASA zmianę. Orbiter można dziś oglądać w muzeum znajdującym się na lotniskowcu „Intrepid” w Nowym Jorku. Gdyby kogoś tam zawiało, okoliczności nadania nazwy zostały pokazane na wystawie. To wydarzenie uświadomiło twórcom filmów, komiksów i seriali, że społeczność fanowska to poważna siła. Trzeba jej zaproponować coś więcej niż eleganckie wydanie filmu na kasecie VHS czy kolejne powtórki. Rozwijając ją można dodatkowo zarobić. Dziś to standard. Lata temu, nie było to tak oczywiste.
Uwaga: serial nie jest dostępny dla polskich użytkowników Amazon Prime Video. Obejrzenie wymaga VPN. Nie znalazłem jego polskiego dystrybutora.