Jeśli macie trochę grosza na zbyciu, to Kuba jest wręcz wymarzonym kierunkiem wakacyjnym. Rum, cygara i salsa. Tropikalny, karaibski raj. Tylko z dostępem do Internetu bywa różnie. Z wieloma innymi rzeczami również, ale dla turysty All Inclusive nie ma to większego znaczenia. Będzie miał wszystkiego pod dostatkiem. Coli, haburgerów i frytek z batatów nie zabraknie. Kubańczykom może, turystom absolutnie nie. Jaka jest więc Kuba? Jacy są kubańczycy? Jaki był Fidel Castro? „Kamerzysta na Kubie” to dokument, który przynajmniej na kilka z tych pytań odpowiada. Produkcja wręcz idealna na wielkanocny weekend. Cuba Libre w szklance też się przyda.
Dokument nakręcił Jon Alpert. Premiera miała miejsce w 2017 roku. Dostał za niego nagrodę Emmy. Obraz powstawał bagatela 5 dekad. Dlaczego tyle? Opowiedziana została w nim historia kilku kubańskich rodzin, które twórca odwiedzał co kilka lat. Odwiedzał też samego Fidela Castro, co wielbicielom El Comendante daje unikalną możliwość przyjrzenia się mu z bliska. Opowieść rozpoczyna się w latach 70-tych. Rewolucja kubańska jest wtedy u szczytu potęgi, dzięki pieniądzom z ZSRR. Na amerykański rynek zaczęły trafiać pierwsze kamery wideo. Takie całkiem pierwsze. Można było w końcu kręcić mobilnie, choć urządzenia te do najlżejszych nie należały. Można też było od razu zobaczyć rezultat, bez konieczności udania się do laboratoryjnej ciemni. Jakość była tragiczna, ale ówczesne telewizory wyświetlały może z 400 linii.
Lata 70-te, co to była za epoka? Nie wiem. Urodziłem się pod jej koniec. Na parkinach królowało disco. W Stanach trwał w najlepsze kac po wojnie w Wietnamie i aferze Watergate, która zmiotła Richarda Nixona. U nas rządził megaloman Gierek a w ZSRR u steru był Leonid Breżniew, ponoć już wtedy rzadko bywał „sprawny”. A na Kubie? A na Kubie było wtedy dość fajnie. Castro był u szczytu popularności. Wysyłał pomarańcze do Gierka, z ZSRR dostawał sprzęt. Rakiet już od nich nie brał, bo o mało co, to by mu Amerykanie rewolucję zaorali. Ludzie mieli nadzieję, że będzie inaczej. Sam Castro, któremu towarzyszy kamera wydaje się „spoko ziomem”, choć rolnicy uprawiający trzcinę cukrową robią to w jego kraju wciąż przy użyciu ręcznego pługa i woła. Christobal zdaje się tym nie przejmować. Kargul z Pawlakiem za Gierka mieli już traktor i kolorowy telewizor.
Dekada lat 80-tych jeszcze nie wygląda tak źle. Katastrofą były dopiero lata 90-te. Koniec Sojuza to koniec kubańskiej gospodarki, opartej o… Sojuz. Brakowało wszystkiego. Właściwie w kraju panował głód. Zwierzęta hodowlane bohaterom filmu ktoś ukradł i najpewniej zjadł. Na Kubę przyjechał Papież, ale kubańskiego komunizmu nie udało mu się obalić. Skoro nie zrobiła tego bieda, to tym bardzie Kościołowi się nie udało. To wtedy władze wpadły na pomysł, że trzeba postawić na turystykę, bo to da państwu jakieś dewizy. Pozwoli przetrwać. Pomysł okazał się strzałem w „dziesiątkę”. Doprowadził jednak do podziałów społecznych, bo pracującym w turystyce wiodło się lepiej niż całej reszcie. W zasadzie bez zniesienia amerykańskiego embarga na stałe, niewiele się zmieni. O samym embargu można sobie poczytać tutaj.
Film jednak nie zajmuje się wielką polityką. Pokazuje życie naprawdę zwykłych ludzi: z miasta i wsi. Nie jest to napewno egzystencja, której można by pozazdrościć. Kombinowanie, aby jakoś przetrwać może u polskiego widza wzbudzić sympatię do Kubańczyków. My raczej zdajemy sobie sprawę z tego, że taka forma przedsiębiorczości sprawdza się tylko wtedy, kiedy normalnie się nie da. Pytanie, co dla nich jest normalnością? Brak podstawowego sprzętu medycznego w szpitalu pokazuje, że poprzeczka normalności nie jest zawieszona wysoko. Zmieni się ustrój, embargo zniknie, pojawi się zachodnia technologia. Tak było w Polsce w 1989 roku. Tylko od samych obywateli Kuby powinno zależeć to, czy państwo nie zamieni się w republikę bananową. Gdyby tak się wydarzyło, to historia zatoczyłaby koło, bo właśnie taką Fidel obalił swoją rewolucją. Filmu zmusił mnie więc do prostej refleksji nad nierównościami społecznymi, biedą i wykluczeniem. Po co jest państwo? Dlaczego istnieje? Komu służy? Każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Obejrzenie samej produkcji powinno też być pewnym obowiązkiem dla każdego, kto na Kubę chce pojechać. Niszczejące kamienice Hawany, stare samochody, brak materiałów budowlanych to sytuacje, z którymi muszą się mierzyć zwykli mieszkańcy. Oni za bardzo nie rozumieją, jak mogą być sponsorami terroryzmu, a za takich uznał ich prezydent Donald Trump. Chcą żyć. Cieszyć się, tak jak wszyscy inni. Fidel, Che, to teraz postacie memiczne. Na koszulkę lub magnes na lodówkę, a mimo wszystko między wybrzeżem Kuby a Stanami wciąż istnieje taka mała Żelazna Kurtyna. Można sobie zadać pytanie, jak to jest, że z Chinami można handlować a z Kubą nie. To jednak pytanie retoryczne.
Jednym słowem warto to obejrzeć, jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił. Narracja, prowadzona przez 50-lat, pokazująca zmiany, samego Fidela i zwykłych ludzi pochłania bez reszty. Jeśli ktoś chce więcej, to warto też poczytać publikacje Witolda Szabłowskiego. Dla TVP zrealizował też film właśnie o Kubie.
PS. Spróbowałem wygenerować obrazek ilustracyjny w DALE e2. Sztuczna inteligencja nie pozwoliła mi. Nie lubi Fidela. A przynajmniej nie wprost, bo wystarczyło sformułować prompta inaczej.
Film dostępny na platformie Netflix. Dostępny jest polski lektor oraz napisy. Jakość HD.
Kiedyś, przy okazji jakiejś konferencji w Comarchu, udało mi się porozmawiać z Witoldem Szabłowskim o jego ksiązce: „Jak nakarmić dyktatora” – Fidel, a ściślej rzecz ujmując – jego kucharz – tam się pojawia. W filmie zresztą też.