Pora na kolejną recenzję weekendowego dokumentu. Tym razem wyboru obrazu dokonał za mnie algorytm Netflixa. Zaproponował mi jednak coś, co cofnęło mój mózg do wczesnych lat 90-tych, pirackich kaset VHS i marzeń o lepszym życiu w USA. Rzecz w tym, że mityczny raj zobaczyłem w krzywym zwierciadle hollywoodzkiego blockbustera „Powrót do przyszłości”. Profesor Brown i jego nastoletni pomagier Marty McFly podróżowali sobie z roku do roku pojazdem produkowanym przez DeLorean Motor Company. Chciałem mieć taki samochód. Nie wiedziałem nic o firmie, która je produkowała. Nie wiedziałem też, że w chwili powstawania pierwszego filmu z serii, DMC było już historią. Jaką? O tym właśnie opowiada serial z 2021 roku, nakręcony przez laureata Oscara D.A. Pennebakera.
Zacznę od pewnego wspomnienia. Seria filmów Roberta Zemeckisa zadziałała na mnie w sposób szczególny. Chciałem mieć deskolotkę, oryginalnego walkmana Sony, bezprzewodowy telefon Panasonic, kamerę i nieograniczony dostęp do amerykańskiego lifestylu. Chciałem też podróżować w czasie i byłem święcie przekonany, że pokazane w filmie zjawiska są co najmniej prawdopodobne a historia to linia. Do wywalenia tego z głowy trzeba było użyć postaci Samego Stevena Hawkinga i podstaw mechaniki kwantowej. Holllywood tworzy jednak własne prawa fizyki, inaczej nie byłoby co kręcić. Mój mózg zaczadzony został również zwykłym product placementem. Dzieciak ze wsi, w początkach ery transformacji, łykał wszystko „jak leci”. Tak było. DeLorean również był obiektem pożądania: te drzwi, otwierane do góry robiły robotę. Karoseria z nierdzewnej stali, automatyczna skrzynia biegów i parę innych dodatków, zamieniało ten wóz w obiekt westchnień. Wówczas nie wiedziałem, ile on naprawdę był wart i jakie wydarzenia za nim stały. Tak naprawdę, gdyby nie film, legendy i historii by nie było. Wszyscy, poza samym Johnem DeLoreanem woleliby zapomnieć, że takie przedsiębiorstwo jak DMC w ogóle istniało. Niestety istniało w latach 1975 – 1982. Listę chętnych do amnezji otwiera Margaret Thatcher – premier WIelkiej Brytanii. Chętnie wpisali by się na nią liczni mieszkańcy Belfastu i sporo innych mniej lub bardziej znanych postaci. John DeLorean wkurzył wszystkich. Miało powstać motoryzacyjne eldorado, pełne innowacji i futurystycznych projektów. Została pusta hala i plac, pełen niesprzedanych samochodów. Jak do tego doszło? Żeby to zrozumieć, trzeba obejrzeć ten serial od dechy do dechy i zapomnieć o Hill Valey.
Zaletą produkcji jest to, że zawiera mnóstwo archiwalnych materiałów oraz rozmów na wyłączność. Pojawiają się dzieci oraz była żona motoryzacyjnego geniusza. Nagrań nie brakuje. John Delorean był celebrytą. Miał niesamowitą, jak na tamte czasy rozpoznawalność. Ciągnęła się za nim aura Midasa. To, czego się dotknął zamieniało się w sukces. Sam w to chyba uwierzył. Został najmłodszym w historii wiceprezesem General Motors. Wszedł prawie na sam szczyt w branży, która napędzała wtedy Amerykę. Postanowił zostać kolejnym Henrym Fordem. Mogło mu sie udać. Szansa istniała. Interes skończył się spektakularną klapą. Anatomia porażki jest w sumie dość prosta. Biznesem trzeba zarządzać. Bycie charyzmatycznym wizjonerem, to za mało. Utrzymanie statusu kosztuje a pożyczone pieniądze kiedyś się skończą. Podobną szkołę życia otrzymał Steve Jobs. Jego nikt jednak nie chciał zamknąć w więzieniu za handel kokainą. DeLorean sam się wystawił.
Można więc się zastanowić, czy projekt DMC-12 miał wtedy jakiekolwiek szanse powodzenia. Linię nadwozia zaprojektował najsławniejszy designer epoki Giorgetto Giugiaro. Miejska legenda głosi, że z jego deski kreślarskiej zjechał Polonez. Nie ma na to dowodu,. Jeśli jednak dokładnie sie przyjrzeć? Podobieństwa są a może i nie. Samochód napewno wyglądał odjazdowo. Otrzymał formę, która przez 40 lat specjalnie się nie zestarzała. Koncepcyjnie był to samochód sportowy, 2-osobowy, z napędem na tylnią oś. Miał być względnie tani, ekonomiczny i miał kosztować 12 tysięcy dolarów (stąd nazwa modelu DMC – 12). Inżynieryjnie DeLorean był jednak składakiem. Końcowym montażem miał zajmować się zakład w Belfaście. Dziwne miejsce, prawda? Końcówka lat 70-tych w Irlandii Puólnocnej to szczyt konfliktu między katolikami i protestantami. Wybuchały bomby, ginęli ludzie. Rząd brytyjski szukał jakiegoś wyjścia z sytuacji i John DeLorean spadł im z nieba. Poddani Elżbiety II sfinansowali jego szalony pomysł. Fabryka samochodów miała dać miejsca pracy i trochę stabilności mieszkańcom Ulsteru. Dała. Przez jakiś czas, do 1982 roku obie zwaśnione strony uważały go za Mesjasza. Nowego cudu w Kanie nie było. Produkcja wprawdzie ruszyła. Jej tempo nie było jednak zbyt ambitne. Klientów było niewielu. Rząd Thatcher zakręcił zaworek z pieniędzmi i czekał na zapowiedziane zyski. Zaczął też sprawdzać, czy genialny manager z USA mówi prawdę. Czarował i obiecywał złote góry. Złota oczywiście nie było. W tym miejscu rozpoczyna się jazda w dół, która zakończyła się aresztowaniem głównego bohatera. Wprawdzie uwolniono go od zarzutu handlu narkotykami, reputacja jednak legła w gruzach i nigdy już się nie odrodziła.
Jaki płynie z tego morał? Prosty, albo biznes, albo ego. Reżyser dorzuca do tego jeszcze kilka dodatkowych wniosków. Można się z nimi zgodzić, albo nie. John DeLorean wykorzystał sytuację polityczną, napięcia w Ulsterze, aby zaspokoić swoje własne ambicje. Wiedział, jak się robi samochody i jak się zmieniała branża w tamtym czasie. Nie udało mu się. Czy rząd brytyjski był tak naiwny, że dał się nabrać? Trudno posądzić Żelazną Damę właśnie o to. Mili inne cele, związane ze zwalczaniem IRA. Torysi rozumieli więcej niż dobrze, że bieda to jeden ze składników paliwa tego konfliktu. Odetnijmy paliwo, konflikt przygaśnie. Dlatego DeLorean mógł tam budować swoje samochody. Zabrakło tylko właściwego nadzoru inwestorskiego. Oby Izera nie podzieliła losu DMC. Niestety jest na najlepszej do tego dorodze.