– Jestem Bond, James Bond. Martini wstrząśnięte niemieszane – o tak. Ikoniczne słowa i kultowa seria. Kto nie chciał być legendarnym superszpiegiem, choć raz w życiu? Nie, nie kłamcie. Chcieliście i to z różnych powodów, ale można to zatrzymać dla siebie. Tym razem będzie o muzyce. Wydłubałem na weekend coś, co można przyjemnie obejrzeć. Film o piosenkach tworzonych dla potrzeb kultowej serii.. Film jest w 4K, dobrze nagłośniony, wszak to o dźwiękach, więc jakże miałoby być inaczej. Prosta a jednocześnie nieco wyszukana rozrywka.
Adele, Louis Armstrong, Tina Turner, Paul McCartney. DObra, nie ma sensu wymieniać. Wikipedia wie lepiej i każdy może sobie odszukać. Topowe gwiazdy swoich czasów komponowały piosenki, wchodzące w skład czołówki filmu. Istnieje jednak motyw, który jest szczególny i unikalny, znany jako „James Bond Theme” – został stworzony przez Monty’ego Normana. Nie ważne, że o nim nie słyszeliście. Zmarł w zeszłym roku w wieku 94 lat. Ten motyw muzyczny stawia go na równi z Johnem Wiliamsem, Hansem Zimmerem czy Howardem Shorem. Tak, tak, to muzyczna herezja i bzdura na resorach. Ta muzyka nie jest artystycznie wiele warta. W muzyce filmowej, tworzonej dla popkulturowych franczyz liczy się jednak popularność. Temat rozpozna każdy. Setki telefonów, od stareńkich Nokii 3210 po najnowsze iPhony odzywają się tym tematem. Bezbłędnie rozpozna go kilka miliardów ludzi na świecie. Ale jak powstał? Jakie były okoliczności stworzenia pozostałych ścieżek dźwiękowych oraz legendarnych przebojów i dlaczego Hans Zimmer nie pogardził możliwością napisania muzyki ilustracyjnej do Bonda. Kasa? I tak jest dostatecznie bogaty. Nie. Nie miał tego w kolekcji. Właśnie o takich smaczkach opowiada dokument „Sound of 007”. Nudzić się nie będziecie. Twórcy starali się oddać klimat tworzenia poszczególnych piosenek, który jak w soczewce skupia rozwój muzyki popularnej od wczesnych lat 60-tych do dziś. Jak na tamte czasy, genialnym posunięciem było ich tworzenie w ogóle. Mało kto to robił. Okazało się, że można na tym nawet zarobić. Sprzedać setki tysięcy a nawet miliony płyt ze ścieżką dźwiękową. Współcześnie to norma. Musiał to ktoś kiedyś jednak wymyśleć. W historii filmów o Bondzie czasami nawet bywało tak, że piosenka zapadła widzom w pamięć bardziej, niż sam film. Tina Turner wie coś na ten temat. Pierce Brosnan i Izabella Scorupco mają jej to pewnie za złe. No trudno, ale „Golden Eye” z 1995 roku był taki sobie. Nie pamiętam, abym go obejrzał na kasecie VHS – we wsi kina nie było. Hit z filmu tłukły jednak wszystkie stacje radiowe od RMF-u po rozgłośnie katolickie (z wyjątkiem jednej, powszechnie znanej i wiadomo której. Handlowali nim piraci na bazarach. Grano to na dyskotekach. Czyli to było coś. Takie były te ścieżki dźwiękowe. Producenci całej serii przez lata utrzymali też jedną rzecz, która raczej nie przejdzie przez gardło managerom z Hollywood. Rozbudowaną, szablonową czołówkę właśnie z unikalnym hitem. Piosenki nie dało się zapomnieć po wyjściu z kina właśnie dlatego, że była na początku filmu. Gdyby grano ją na końcu, pewnie tak byśmy tego nie pamiętali. Tu zawsze pomaga technologia, kina zwykle mają „niezłe” nagłośnienie. Prawda? Moim skromnym zdaniem właśnie dzięki temu łezka w oku się kręciła, kiedy na „ostatnim Bondzie” znowu rozbrzmiał Louis Armstrong, podkręcony trochę orkiestrą pod dyrekcją pana, wspomnianego już w tym tekście. Życzę miłego oglądania.
Film dostępny jest w polskiej subskrypcji. Brak lektora – w tym wypadku to raczej dobrze. Dostępne są napisy. Poprosiłem sztuczną inteligencję o zdjęcie w klimacie 007, rezultat ilustruje ten tekst.